Rozdział II
Biel skażona krwią
Siedziba
łowców nr.84, obrzeża Las Vegas
Szatynka w czerwonym swetrze i
czarnych spodniach siedziała przy długim stole w dużej jadalni, popijając
cappuccino. Swoimi niezwykle niebieskimi oczyma wpatrywała się w mężczyznę siedzącego
naprzeciwko niej. Ubrany był w czarną koszulkę z logo jakiegoś nieznanego jej
zespołu muzycznego i dżinsy poprzecierane na kolanach, długie, czarne jak smoła
włosy miał luźno związane w kuc. Huśtał się na krześle, bawiąc się nożem
myśliwskim. Alicja nie potrafiła zrozumieć jego obsesji na punkcie broni. Sama
też posiadała ją (takie wymogi jej pracy),ale nie aż około sto różnorakiego
rodzaju mieczy, sztyletów i noży, czy też jeszcze więcej broni palnej tak jak
Gawron. Wczorajszą sytuację już omówili. Właściwie to ona mówiła a on udawał
niewinną niemowę. Siedzieli w milczeniu pochłonięci swoimi zajęciami. Spokój
ten jednak nie trwał długo. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Do pokoju
wpadła dziewczyna o krótkich, czerwonych włosach i oczach w kolorze siarki,
które wzbudziłyby zainteresowanie każdego swoją intensywną barwą. Miała na
sobie czarny top i ciemne dżinsy wpuszczone w niedbale związane glany
trzydziestki. Za nią wkroczył bliźniaczo podobny do niej chłopak-również
czerwone włosy i żółte oczy- nawet podobnie ubrany jak ona. Było to wampirze
rodzeństwo.
-No witam, witam!- przywitała się wesoło –Jak tam nocna
zmiana?
-Tak jak zwykle, Rocky- odrzekła Alicja uśmiechając się
im na powitanie
-Czyli Gawron znów torturował świeżaczka.- Westchnęła
teatralnie i zwróciła się do bruneta- Alicja pewnie już, znowu, uświadomiła ci
o sposobie likwidowania ich, więc ja nie będę się fatygować.
Ten popatrzył na nią z ukosa nic nie odpowiadając.
Wampirzyca zignorowała to wrogie spojrzenie i usiadła obok szatynki. Dlaczego
te dwa wampiry pracowały z łowcami? Przyświecał im wspólny cel, czyli pozbycie
się świeżych, nadmiernie agresywnych krwiopijców, którzy niszczyli cywilizowane, wampirze, „dobre” imię zabijając wszystkie swoje ofiary. Na całym
świecie panowała epidemia świeżego wampiryzmu i nie tylko, ogólnie wszystkich
istot mroku pojawiło się, nie wiadomo dlaczego, o wiele więcej niż powinno być,
na dodatek wszystkie nowe były złe i mordowały ludzi.
-Ed, nie stój jak sierotka, siadaj- czerwonowłosa
wampirzyca zagaiła do swojego brata.
Edmund, który oparł się o ścianę i rozglądał się po
pokoju, usiadł obok swojej siostry, udając, że nie usłyszał jej uwagi.
-Gdzie jest Ches? Miał ponoć wrócić szybciej od nas-
zapytał
-Mówił, że skoczy do piekła, do jakiegoś znajomego-
powiedziała łowczyni- Pewnie zaraz wróci.
-Strasznie zrobiło się tu pusto- stwierdził Ed
-Tak- poparła go Rocky- Ale co na to poradzimy, że
dostali duże misje do wypełnienia?
Oprócz Alicji, Gawrona, Rocky, Edmunda i Chesa w tej
siedzibie łowców mieszkali: wilkołak Marcel, właścicielka piekielnego ogara
Rose oraz czarodziejka o imieniu Amy. Wszyscy wyjechali na misje; Marcel do
Kanady w sprawie sztucznie stworzonych wilkołaków, Rose do Włoch, gdzie na
południu kraju dochodziło do ataków bestii nie z tego świata, a Amy do
Hiszpanii, w której stolicy doszło do wielu zabójstw mężczyzn z pomocą magii.
Łowcy prowadzą takie misje za granicą, ponieważ niestety czasem brakuje
wyszkolonego w danej dziedzinie personelu (zwłaszcza kiedy złe moce działają
tak intensywnie).
-A my tu zostaliśmy, bo na górze mają nas w poważaniu-
odezwał się Gawron po raz pierwszy od przybycia wampirów, nie chętnie znosił
ich obecność.
-Zostaliśmy tu, ponieważ ktoś musi pilnować spokoju na
tym terenie-wyjaśniła mu Alicja
-Tłumacz to sobie jak chcesz, ale pragnę zauważyć, że w
przeciwieństwie do pozostałych my od roku nie dostaliśmy żadnej misji-
skwitował i kontynuował zabawę nożem. Położył dłoń na stole, rozłożył szeroko
palce i zaczął wbijać nóż w blat pomiędzy nimi.
-Przestań! Wiesz, że nie lubię jak to robisz – upomniała
go łowczyni, starając nie patrzyć się na jego ręce.
-Przecież nie musisz patrzeć.- Uśmiechnął się i nie
zważając na nic bawił się dalej.
Ale Alicja nie
miała najmniejszego zamiaru poddać się i kłóciła się z nim dalej. Rocky zaśmiała
się cicho. Ta dwójka zawsze musiała się kłócić, byłby to cud gdyby jedno z nich
zgodziło się z drugim, w sprawach typu „kto ma rację”. Chwile przyglądała im
się z rozbawieniem, ale nagle poczuła pieczenie w okolicach nadgarstka.
Spojrzała na miejsce bólu. Jej mały tatuaż, przedstawiający misterny znak w
kształcie koła, lśnił na czerwono. To musiało znaczyć tylko jedno. Spojrzała na
brata znacząco. On kiwnął głową- też dostał tą wiadomość- i zwrócił się do
łowców zajętych kłótnią:
-Wygląda na to, że teraz tylko wy i Ches będziecie
musieli sami pilnować tu porządku. My musimy jechać na spotkanie Rady.- Aby
udowodnić, że to prawda pokazał im swój- taki sam jak jego siostry- tatuaż
świecący na czerwono.
-No pięknie, nawet wy gdzieś jedziecie, a my musimy tępić
tych zwykłych świeżaków- zaczął znów zrzędzić Gawron.
W tym samym
czasie gdzieś na północy Kanady
Wielki
las iglasty. W pobliżu stało kilka drewnianych domków, wyglądających na
całkowicie opuszczone. Wśród leśnej gęstwiny co jakiś czas widać było dużą,
białą plamę, przemieszczającą się szybko na wschód. Był to nienaturalnie wielki ,biały wilk o niebieskich ślepiach, uciekający przed trzema innymi, odrobinę
mniejszymi od niego, wilkami; szarym, czarnym i brązowym. Cztery bestie zbliżały
się coraz bliżej do niewielkiej polany. Uciekający miał nad swoimi prześladowcami
przewagę; biegł szybciej, ale czuł już, że nie daje rady. Zwalniał. Wybiegł na
polanę, a po chwili oni za nim. Kiedy znaleźli się na terenie wolnym od drzew, goniące
go wilki wyprzedziły go i otoczyły. Biały rozejrzał się dookoła, szukając
rozwiązania z tej sytuacji. Był zbyt zmęczony by dalej uciekać, ale nie mógł
pozwolić sobie na przegraną. Spojrzał na przeciwników. Szary wilk był poważnie
ranny w przednią łapę, zapewne doszło do tego podczas pościgu, gdyż wyglądała
na świeżą. Czarny natomiast był widocznie ślepy na prawe oko, wskazywała na to
wbita w nie gałąź, a brązowy był tylko trochę poraniony. Ścigające go wilki
były ogarnięte tak ogromną furią, że w ogóle nie patrzyły jak biegły, zahaczając
się o różne przeszkody. Decyzja podjęta. Niebieskooki biały wilk zwrócił się w
kierunku brązowego i rzucił się na niego. Powalił go całym swoim ciężarem na
ziemię i wgryzł się w jego gardło. Potrząsając silnie łbem, rozerwał je. Tym czasem czarny
skoczył na niego, ale niebieskooki natychmiast się odwrócił ,zadając mu cios
potężną łapą, uzbrojoną w ostre, twarde jak stal pazury, prosto w jego lewe
oko, wyrywając je. Czarny wilk padł na ziemię, skomląc. Biały przyskoczył do
oślepionego i zabił go. Bestia ubrudzona krwią swoich wrogów zwróciła się kierunku
ostatniego ze swoich prześladowców. Szary, rozwścieczony wilk zaatakował
mordercę swoich towarzyszy, miał zamiar rzucić mu się na szyję i rozedrzeć ją
na kawałeczki, jednak z powodu swojego ciężkiego obrażenia dał radę ugryźć go tylko w
górną część jego przedniej łapy. Wielki wilk zawył z bólu i zdenerwowania i
wbił swoje kły w głowę swojego rywala. Ten zaskoczony i przerażony odskoczył.
Ten moment wybrał „czempion” by skoczyć na niego i przegryźć mu gardło. Ostatni
nieprzyjaciel padł u łap niby białego wilka, ledwo widać było, że był biały; prawie
całe futro miał ubrudzone krwią i ziemią. Nie przejął się tym, najważniejsze
dla niego było to, że wygrał tę walkę.
Niebieskooki wilk powoli podszedł do najbliższego
drzewa. Niespodziewanie stanął na tylnych łapach i wyprostował. Jego sylwetka
zaczęła się zmieniać; zmniejszył się i przybrał posturę przybliżoną bardzo do
ludzkiej. Futro znikło. W miejscu wielkiego stwora stał dwudziestoparoletni chłopak o płowych włosach i niebieskich oczach,
był nagi i cały ubrudzony mieszaniną błota i krwi. Na lewym ramieniu miał dużą,
paskudną ranę. Spojrzał na nią i przeklął głośno. Westchnął i rozejrzał się po
pobojowisku. Nie sądził, że wyjdzie z tego cało i miał rację zły wilkołak
zapewne, gryząc go, zaraził go jakimś cholerstwem. Niech to szlag trafi
naukowców, którzy przeprowadzali eksperymenty na tej trójce! Marcel- bo tak
miał na imię blondyn- miał początkowo sprowadzić tych badaczy do siedziby
głównej, ale plan się nie powiódł. Nie udał się, ponieważ oni zdążyli uciec,
wysadzić laboratorium i poszczuć go swoimi „pieskami”. Marcel zamknął oczy i wymówił zaklęcie
przekazujące dalekosiężne informację. Wezwał wsparcie, aby posprzątali po nim i
przywieźli mu coś do ubrania. Otworzył z powrotem oczy. Spojrzał znowu na swoje
„dzieło”. Teraz patrząc na martwe ciała goniących go bestii, które powoli
zmieniały się w ludzkie, uświadomił sobie, że zabił trzy istnienia bez
mrugnięcia okiem. Czasami w chwilach zagrożenia wilcza strona Marcela brała nad
nim przewagę, tak jak tym razem. Młody likantrop* nienawidził tych sytuacji,
bał się tego, że nie potrafił zrezygnować z decyzji podejmowanych przez jego wewnętrzną
bestię, bo kiedyś ta bestia może przejąć całkowicie jego ciało i umysł. „Nie
było innego wyjścia, zabiłyby mnie, a potem zabijałyby niewinnych ludzi”
tłumaczył sobie w myślach. Mimowolnie wpatrywał się w ciała wilkołaków, które
zmieniły się już w ciała ludzi. Byli to młodzi chłopcy w wieku licealnym. Serce
zabiło mu szybciej. To nie była ich wina. To ci naukowcy zmienili im geny w wilczopodobne.
Mógł ich nie zabijać, mógł tylko ich unieruchomić. Uzdrowiciele** i naukowcy,
pracujący dla łowców, mogli im pomóc, mogli im zwrócić człowieczeństwo. To,
czemu zostali poddani, nie było naturalną, nieodwracalną przemianą, to był tylko
sztuczny prototyp. Mogliby żyć normalnie, ale on ich zabił. Nie myślał, po
prostu instynkt kazał mu ich wyeliminować i tak zrobił. Nienawidził być tym
czym jest. Usiadł pod drzewem i czekał aż
przybędzie wsparcie, starając nie zadręczać się tymi ponurymi myślami.
Po dość krótkiej chwili
czekania na miejsce przyjechała ekipa z siedziby numer 69. Ciała chłopców wzięli
do dużej, czarnej, specjalnej furgonetki, która miała zawieść je do laboratorium
przy tej siedzibie. Do Marcela podeszła ciemnowłosa dziewczyna o azjatyckich
rysach twarzy, Mei, z którą pracował przez ostatnie tygodnie namierzeniu miejsca
nielegalnych eksperymentów, i podała mu ubranie. Zauważając ranę na jego
ramieniu powiedziała:
-Na razie nie zakładaj koszulki, zaraz cię opatrzę.
Odwróciła się by dać mu chwilę prywatności. Ubrał
bieliznę, spodnie i buty, i powiedział, że może już obejrzeć to okaleczenie. Mei
była bardzo zdolną uzdrowicielką. Stanęła przed nim i kazała pokazać sobie
rękę. Ten posłusznie wyciągną ją ku niej. Za pomocą kilku zaklęć oczyściła ją,
jak później się okazało nie ze wszystkich zanieczyszczeń. Potem używając innych czarów
sprawiła, że się zrosła. Zwykle po takim zabiegu po zranieniach nie było śladu,
ale tym razem została wielka blizna. Dziewczyna zmarszczyła brwi.
-To dziwne- powiązała to jakby bardziej do siebie i znów
wymówiła jakąś formułkę, ale blizna nie chciała zejść- Nie umiem tego w
jakikolwiek sposób wyleczyć do końca- rzekła do Marcela
-To źle, prawda?- zapytał ją niepewnie wilkołak
-I to bardzo. Oznacza to, że w organizmie jest jakaś
trucizna- odpowiedziała, w jej oczach widoczny był strach- Musisz jak najszybciej
trafić do najbliższego Mistrza Uzdrowień.
Blondyn nie mógł wydusić z siebie ani słowa więcej.
Aktualnie możliwe było to, że umiera. Później w drodze do Mistrza też się nie
odzywał. Spoglądał przez szybę samochodu na mijające krajobrazy. W głowie
kłębiły mu się złe myśli: „Zasłużyłem na taki los.”, „To kara za brak
umiejętności w kontrolowaniu instynktu bestii.”
*likantrop- inaczej wilkołak
**uzdrowiciele- madzy leczący czarami
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz